Nasza strona korzysta z plików cookie, aby zapewnić wygodę przeglądania i istotna informacja. Przed dalszym korzystaniem z naszej witryny zgadzasz się i akceptujesz naszą Politykę plików cookie i prywatność.

20 lat po Bing Bang. Dwie dekady, które zmieniły Polskę i sposób patrzenia Polaków na UE

i.pl

20 lat po Bing Bang. Dwie dekady, które zmieniły Polskę i sposób patrzenia Polaków na UE

Jestem z pokolenia obecnych czterdziestolatków - generacji, dla której wejście do Unii Europejskiej 20 lat temu okazało się szczególnym formacyjnym doświadczeniem. Dla starszych od nas UE to była przede wszystkim ulga, że się udało - ale też ta ulga podsypana była sporą garścią strachu przed zmianą. Dla młodszych Unia to coś oczywistego, oni nie znają innej rzeczywistości niż Europa bez granic. Natomiast dla osób urodzonych w latach 70. i 80. to przede wszystkim punkt odniesienia czy może bardziej symbol ambicji, statusu, aspiracji. I świadomość, że otwiera się szansa. Ogromna szansa. Taka, która w życiu zdarzyć się może tylko raz.

Przekonanie o niepowtarzalności tej okazji to konsekwencja lat wcześniejszych. Dzieciństwo spędzone w PRL-u nauczyło jednego: że tak żyć się nie da. Jak w starym dowcipie z tamtych lat: „Co by było w Polsce, gdyby nie było PRL? Wszystko”. Im bardziej propaganda przekonywała, że Związek Radziecki jest najlepszy, tym większym mitem obrastał Zachód. W wyobraźni stawał się synonimem wszelkiej wolności, obfitości i luksusu. Zamkniętym, elitarnym klubem, do którego Polacy nie mieli szans uzyskać karty wstępu - i mogli tylko tęsknie zerkać w tamtą stronę, stojąc w upokarzających kolejkach po papier toaletowy, bo nawet on w Polsce Ludowej był dobrem rzadkim. Nic dziwnego, że wtedy cokolwiek związanego z Zachodem było synonimem największego prestiżu i luksusu. W podstawówce miałem kolekcję pustych puszek po napojach gazowanych. Oczywiście, marek zachodnich, bo w Polsce takich rozwiązań technologicznych nie było. Dziś nikomu nie chce się takich puszek nawet do specjalnych pojemników odnosić - ale wtedy byłem królem podwórka, koledzy przychodzili z pielgrzymkami do mnie, by na nie popatrzeć. I w ten sposób grupowo składaliśmy swoisty hołd Zachodowi.

1 maja 2004 r. było przede wszystkim formą wywalczenia przepustki do klubu państw lepszych, bogatszych i bardziej rozwiniętych - tak się nam 20 lat temu przynajmniej zdawało. Mało kto natomiast zwracał uwagę, że wstąpienie do Unii stało się też naszym wejściem do wspólnoty politycznej. W 2004 r. ten argument wybrzmiewał słabo. W czasie referendum akcesyjnego przeciwnicy wchodzenia do Wspólnoty byli na głębokim marginesie - w dodatku spora część z nich szybko zmieniła zdanie i dołączyła do klubu Polaków oklaskujących gorąco nasze wejście. W powszechnej opinii UE kojarzyła się z wyższymi cywilizacyjnymi standardami (tak bardzo pożądanymi wtedy nad Wisłą) oraz pieniędzmi. Po traumie 20-procentowego bezrobocia z lat 2002-2003 możliwość szukania pracy w Wielkiej Brytanii dla wielu okazała się wybawieniem. Transfery finansowe w ramach funduszy europejskich (w ciągu 20 lat Polska dostała z UE na czysto, czyli po odliczeniu składki członkowskiej, prawie 162 mld euro) umożliwiły inwestycje, które wcześniej były z gatunku „mission impossible”. Nagle w Polsce zaczęły być realizowane projekty wcześniej nierealizowalne: budowano autostrady, remontowano dziurawe jezdnie w miastach, instalowano centralne ogrzewanie i kanalizację. To cały czas brzmi śmiesznie z perspektywy Polski w 2024 r. - tak jak dziś trudno uwierzyć, że kiedyś Niemcy mieli naprawdę toalety na stacjach nieporównywalnie lepsze niż Polska. Ale tak było. Gdy spojrzy się na Polskę 2004 r. i porówna się ją z dzisiejszą, to widać, jak ogromny przeskok wykonaliśmy. Kosmos.

To jest ta główna część opowieści o naszym członkostwie w UE. Oczywiście, zawsze trzeba pamiętać o kosztach alternatywnych. Przecież nie da się udowodnić tezy, że Polska by się cywilizacyjnie cofała, gdyby częścią Unii jednak nie została. W końcu sami nauczylibyśmy się organizować duże inwestycje publiczne i budować autostrady. Udałoby się nam znaleźć środki na remonty ulic. Ale na pewno to wszystko trwałoby dłużej. I nie byłoby żadnej gwarancji, że udałoby się to zrobić lepiej. Przykład Ukrainy, Mołdawii czy Serbii działa na wyobraźnię. Te państwa po rozpadzie Związku Radzieckiego utknęły gdzieś w szarej strefie między dwoma blokami. Próbowały grać na własnych zasadach - i dziś każde z nich musi sobie na własną rękę radzić z własnymi problemami. Część z nich to pokłosie tego, że nie umiały skutecznie uciec z objęć długiego ramienia Moskwy, nie zdecydowały się na wysiłek, który pozwoliłby im wejść do NATO. Ale też wydaje się, że nie do końca poważnie potraktowały cywilizacyjną szansę, jaką byłoby dla nich wejście do UE.

Te kraje nie postawiły wszystkiego na jedną kartę, uznały, że jakoś to będzie. Polska zachowała się inaczej. Uznaliśmy, że albo będziemy częścią wspólnoty zachodniej, albo nie będzie nas wcale. Dziś - choćby porównując naszą sytuację z krajami niebędącymi w UE - jasno trzeba przyznać, że podjęliśmy właściwą decyzję. Zdobyliśmy nie tylko dostęp do taniego pieniądza na inwestycję. Razem z nim uzyskaliśmy cenne know-how, w jaki sposób te inwestycje organizować. A konieczność ich rozliczenia wymuszała dyscyplinę i rygor. W efekcie Polska stała się liderem w wydatkowaniu środków w UE. Do dziś pamiętam, jak w 2012 r. byłem z grupą dziennikarzy z Europy Środkowej z wizytą studyjną w Brukseli. Superwyjazd - świetnie się w grupie dogadywaliśmy, okazało się, że mamy dużo wspólnych tematów, podobną pasję do UE i identyczną środkowoeuropejską energię. Dopiero pod sam koniec tego bardzo dynamicznego wyjazdu wesoła, chętnie z nami imprezująca dziennikarka z Rumunii nieśmiało (do dziś pamiętam, jak bardzo ściszyła głos, jakby pytała o coś intymnego) zapytała mnie: „Jak to możliwe, że Polska tak skutecznie wydaje środki unijne?”. Po powrocie do Warszawy sprawdziłem: Rumunia wykorzystywała te fundusze na poziomie 20 proc., Polska była bliska 100 proc.

Opisuję anegdoty, migawki, pojedyncze zdarzenia z tych 20 lat, ale wszystkie układają się one w jedną całość: pokazują rozmiar skoku cywilizacyjnego, jakiego Polska dokonała w ciągu tych dwóch dekad. Można dziś gdybać, czy można było ten czas wykorzystać lepiej, bardziej efektywnie, czy można było za te wszystkie lekcje zapłacić niższą cenę. Pewnie tak. Pewnie mogliśmy w negocjacjach akcesyjnych lepiej zabezpieczyć nasze firmy przed nieograniczoną konkurencją przedsiębiorstw zachodnich, które weszły do Polski jak do siebie po 1 maja 2004 r. Pewnie można było skuteczniej ukierować strumienie pieniędzy z UE przeznaczone na budowę autostrad - choćby po to, żeby zamówieniami publicznymi nie pompować kont koncernów zachodnich i nie doprowadzać do bankructw krajowych podwykonawców. Pewnie było w naszym zasięgu utrzymanie kontroli przez polskie instytucje nad tak wrażliwymi sektorami jak bankowość, finanse czy sektor sprzedaży detalicznej. Pewnie można było. Nie ma róż bez kolców, nigdy żaden projekt nie udaje się w 100 proc.

Ale zawsze, wskazując na straty, trzeba pamiętać o zyskach. Bo nie wielkość strat się liczy, tylko łączny bilans. A ten jest korzystny. Polska jest obecnie innym krajem niż w 2004 r. Jesteśmy bogatsi, lepiej zorganizowani jako państwo i jako społeczeństwo. Mamy nieźle rozwiniętą gospodarkę napędzaną kilkoma silnikami (rynek wewnętrzny, produkcja, eksport) stojącą twardo na solidnych podstawach (szybko rosnące płace Polaków, bardzo niskie bezrobocie). Przez te 20 lat przez kilka kryzysów przeszliśmy, ale na żadnym z nich nie traciliśmy. Odwrotnie - w ich trakcie zwykle szybciej odrabialiśmy straty do państw zachodnich niż w czasie okresu prosperity. W 2004 r. PKB per capita Polski (mierzone w standardzie siły nabywczej) wynosiło 50 proc. średniej unijnej. W 2023 r. było to już 80 proc. średniej dla wszystkich krajów UE. Proste zestawienie świetnie pokazujące, jak szybko pokonaliśmy bardzo strome wzgórze. Tego nam nikt nie odbierze. Ale też nikt nie rozdzieli tego sukcesu z naszym członkostwem w UE. Związek Polski i Unii przez te dwie dekady stał się nierozerwalny - w tym sensie, że nikt na poważnie nie snuje alternatywnych wizji rozwoju kraju bez naszego członkostwa w UE.

Akurat ten tekst podsumowujący dwie dekady Polski w UE piszę w Brukseli, gdzie biorę udział w wyjeździe studyjnym zorganizowanym przez Komisję Europejską przy okazji prezydencji Belgii. W czasie spotkań z kolejnymi gośćmi podpytuję ich, jak według nich zmieniła się Unia po tym wielkim rozszerzeniu (w zachodniej prasie określanym wtedy jako Bing Bang). Jak łatwo się domyślić, mnóstwo pochwał i komplementów - ale tak rytualnych, że nie warto ich tu cytować, znają Państwo ich wydźwięk bez ich przytaczania. Ale dwie uwagi zasługują na uwagę. Pierwsza, wygłoszona przez Francuza, wysokiego rangą urzędnika Komisji (rozmowy były w formule off the record, więc nie podaję nazwisk): „Dawniej Polska kojarzyła się we Francji z polskim hydraulikiem. Ten stereotyp nie został jeszcze całkiem przezwyciężony, ale powoli zanika. Choć też starsi ludzie wolniej pozbywają się dawnych stereotypów. Dla młodych pokoleń powiększona UE jest czymś normalnym, dla starszych już nie” - podkreślał unijny mandaryn. I drugi głos, tym razem wygłoszony przez przedstawiciela belgijskiego rządu, który w tym półroczu przewodniczy pracom UE: „Kraje Europy Środkowej - Polska, państwa bałtyckie - zmieniły nasze spojrzenie na Rosję. Belgia jest jednym z krajów w dużym bloku UE. 20 lat po rozszerzeniu czujemy się częścią jeszcze większego bloku. Z naszej perspektywy lepiej być w bloku 27 krajów niż 6 czy 12” - podkreślił belgijski polityk.

Pierwszy głos o tyle ciekawy, bo przypomniał figurę „polskiego hydraulika” - a skoro Francuz pamięta ją do dziś, to znaczy, że 20 lat temu obawa przed zalaniem przez Polaków tamtejszego rynku pracy musiała być naprawdę żywa. Widać więc, że rozszerzenie wcale nie musiało być rozwiązaniem, na którym wszyscy korzystają - a przy okazji pokazuje też, jak ważne jest pilnowanie własnych interesów w czasie negocjacji (Francuzi o swoje zadbali, blokując na początku możliwość pracy w ich kraju; Polacy swój rynek wewnętrzny otworzyli bezwarunkowo, dlatego dziś zakupy robimy w sklepach Carrefour, a nie Społem). Ale ważniejszy jest głos drugi, bo przypomina o tym wymiarze integracji europejskiej, który jest kluczowy: współp

  • Najnowszy
Więcej wiadomości

Wiadomości za dnia

Dziś,
14 Może 2024